wtorek, 30 września 2008

undead gallery i dead myślenie?


Po spotkaniu na Chłodnej 25 pt. Undead Gallery, zorganizowanym przez Monikę Weychert i Piotra Stasiowskiego, z całą pewnością mogę stwierdzić, że warto rozmawiać;) ale głównie po to by dopracować formułę tego typu spotkań i nie krążyć wciąż wokół tych samych kwestii, utrzymując się na jednym poziomie-wszechobecnej beznadziei.
Gdybym nie wybrała się na to spotkanie, do tej pory pewnie trwałabym w niewiedzy totalnej z głupim uśmiechem na twarzy, na szczęście dziś już wiem: jest źle i będzie jeszcze gorzej...uff, czyli po staremu.

Ale od poczatku...zaczęło się od prezentacji galerii (które czasem mocno się przedłużały) a także sprytnego "self marketingu" niektórych artystów, a skończyło na utyskiwaniu na wszechogarniającą rzeczywistość...
Oberwało się właściwie wszystkim i już nie wiadomo kto przyjaciel a kto wróg, przez chwilę można było się poczuć jak w "czwartej rzeczypospolitej".
Potem opuściłam część dyskusji by nadrobić zaległości w aktualnych stołecznych wydarzeniach artystycznych, (choć nie wiem co słabsze to marudzenie czy drzewko życzeń Yoko Ono.)
Po powrocie niewiele się zmieniło... pojawiły się głosy narzekające na brak środków, połączone z niechęcią do ich pozyskiwania (sic!).
Ale najgorętsza dyskusja miała dopiero wybuchnąć, dotyczyła bowiem finansowania naszych działań; odezwały się silne głosy z instytucji publicznej- CSW, a także małych galerii o tym, że częściowa komercjalizacja działań tzw. niezależnych galerii spowoduje wstąpienie na straszną drogę, z "której nie ma odwrotu" i pozbawi nas swobody w działaniach, bo "sztuka to nie towar".oooo!
Kuratorzy z CSW (podśmiewając się w ostatnim rzędzie z niektórych wypowiedzi) z jednej strony mający trochę pretensje, iż nie ma zasad przechodzenia młodych artystów z małych galerii do większych instytucji, z drugiej strony mocno korzystający z ich wysiłków, by na koniec zastrzec, że art machina za szybko się kręci a artyści nie są gotowi na sukces, choć zapraszają ich do swoich projektów(próżno szukać logicznego klucza). Dziwię się, że nie nakreślili nam strategii działania na nalbliższy rok, może coś pod tytułem "Art Prowincja 2009" czy coś takiego.

Upraszczając nieco, często przydługie, obfite w dygresje, wywody uczestników dyskusji, dowiedziałam się również, że:
fundrising nie bardzo sę opłaca, bo jednak powoduje pewną zależność (od pieniędzy podatników...czyli nas wszystkich)
sprzedaż to zdecydowanie samo zło, (choćby nawet umożliwiało organizację kolejnej wystawy, bez kasy od miasta, sponsorów, MKiDN czy okrutnych deweloperów;)
A może należało rozpocząć spotkanie od banalnej wymiany kontaktów, stworzenia wspólnej bazy adresowej, lepsze to od biadolena (choć w takim gronie zawsze głupio wyrywać się z prostymi rozwiązaniami)...nie wypada..słucham dalej.

Powoli narasta we mnie złość, wkurza mnie to, że wszyscy utrzymujemy nasze przedsięwzięcia z różnie pozyskanych środków, a rozmowa o pieniądzach jest cały czas nie na miejscu (patrz Magda Kownacka z f.a.i.t, tłumacząca się z częściowo komercyjnej działalności swojej fundacji).
Przecież ważne jest to by nikt nikt nie ingerował w program i nie łamał konstytucyjnego prawa do wolności wypowiedzi, nie chcę popadać w przesadną euforię, ale ta ogólna żałoba też nie była uzasadniona.
Zależności jest o wiele więcej niż nam się wydaje i nikt nie jest absolutnie wolny i niezależny- jest to "oczywista oczywistość", a jednak w podsumowaniu dyskusji takiego stwierdzenia zabrakło. Przestańmy żyć w naszych małych utopiach i poszukajmy wspólnych rozwiązań, adekwatnych do warunków w jakich żyjemy.
Zamiast wiecznie się oburzać na otaczającą rzeczywistość (gardzenie nią przecież nas z niej nie wykluczy), może właściwiej byłoby wymienić się doświadczeniami z pozyskiwania funduszy i w ten sposób pomóc umarłym już miejscom, zamiast je opłakiwać. A martwieniu się i prezentacji dorobku możnaby poświęcić inne spotkanie.
Spróbować wspólnie wywierać naciski na organizacje wyższego szczebla, może nawet na ustawodawcę, by próbować coś realnie zmienia (znowu zalatuje utopią), wiem, ale nie widzę innego rozwiązania, bo przecież mimo trudności większość z nas pozostanie w tym obiegu:), więc czy nie lepiej przynajmniej spróbować mieć pewien wpływ na rzeczywistość i zamienić marazm na działanie.

Odnosząc się do jeszcze innego problemu poruszonego w czasie dyskusji, uważam, że nigdy nie będziemy w stanie, w kwestiach sztuki i pewnego "radzenia sobie z nią", ustalić jakichkolwiek granic (taką chęć- zdaje się prowokacyjnie wyrazii na początku spotkania organizatorzy). Nie ma również takich reguł i prawideł wg których moglibyśmy wszyscy działać po powrocie do naszych lokalnych inicjatyw, z tego prostego powodu, że samorządy, ludzie w nich pracujący a także ogólna ludzka przychylność i dobre chęci różnią się w wielu miastach i trudno ustalić coś raz na zawsze w jednym miejscu i potem to stosować.
A co do wspomnianego na początku drzewa życzeń, to chyba życzyłabym sobie i wszystkim uczestnikom tego spotkania by mieć więcej dystansu a mniej nadęcia i żalu, więcej robić (wspólnie) i mniej narzekać (wspólnie). Tak czy inaczej czekamy (STARTER) na kolejne spotkanie, tak by zaobserwwać jakikolwiek progres w naszym myśleniu o małych- niezależnych (od czegoś tam)- znowu to nieszczęśliwe słowo- galeriach. Wydaje mi się, że w wielu istotnych kwestiach mamy wspólne cele i na tym należy skupić nasze wysiłki.
a organizatorom dziękujemy za zaproszenie;) mimo wszystko

niedziela, 14 września 2008

Zacznijmy od sekcji - spotkanie z Wojtkiem Doroszukiem

Charakter bloga pozwala na osobiste wypowiedzi, więc zacznijmy od takiej:
sytuację należałoby podzielić na „przed” i „po”
– „przed” związane z mega stresem i totalną schizofrenią (praca, tysiąc innych spraw, brak czasu, nie zapomnieć: otwieracz, korek, podpisy, cinch) i pytaniem: po co?, dlaczego?,
– „po” łączące się niezmiennie z olbrzymią satysfakcją i prostą odpowiedzią na pytania powyższe – najważniejsze w tej całej bieganinie jest spotkanie z artystą.

Wynikający z powyższej refleksji fakt stał się też kanwą nowego projektu w STARTERZE – spotkań z artystami, których do siebie zapraszamy. Pomysł nie oryginalny, ale jakoś przez instytucje zajmujące się sztuką zaniedbywany.

Wernisażowe spotkanie z Wojtkiem Doroszukiem, jak się wydaje, potwierdziło zasadność pomysłu. Zaczęło się od krótkiej prezentacji zdjęć/portretów kambodżańskich więźniów „na chwilę przed” egzekucją, wyszperanych przez artystę w internecie. Zdjęcia – a raczej pewien moment rzeczywistości należący jednocześnie do przeszłości i przyszłości (jak w „Rozstrzeliwaniach” Wróblewskiego) - stały się inspiracją dla pokazywanego w STARTERZE filmu „Dissection Theatre”. Pytany o okoliczności realizacyjne powstania pracy artysta opowiedział też o patomorfologu, dzięki któremu film mógł powstać w takim kształcie, a który jest równocześnie bohaterem filmu „Tumor Imaginis” prezentowanym aktualnie z Muzeum w Toruniu. (Wspomniany lekarz jest kolekcjonerem sztuki prymitywnej, która zdobi prosektorium - jego miejsce pracy ...!).

Spotkanie przekonało nas, że warto wiedzieć więcej by móc do końca zrozumieć – interpretacja jest tak samo ważna jak motywacja i okoliczności powstawania sztuki, które (o czym przekonujemy się na nowo) są jej niezbywalną częścią.

W każdym razie:
– Wojtek – dziękujemy:)

wtorek, 2 września 2008

Na zawsze Licheń...

Mówienie o sztuce w tym kraju trudne jest…. To nieustannie rzucane wyzwanie, wątpienie w sens słowa, poszukiwanie i odnajdywanie znaczeń, to ciągły monolog środowiskowy… To czynny nepotyzm informacyjny, bezczelna demagogia, fanatyczna naiwność. Mówienie o sztuce w tym kraju to również samoograniczanie swobody wypowiedzi, sprowadzonej do sądu nad tym, czego urzeczywistnienia w artystowskiej formie pragniemy. Nie ma tu miejsca na multiwymiarowy dyskurs nad tematem bo nie znamy pozycji opozycji - nie bierzemy pod uwagę braku sztuki, zauważalnego w polskiej rzeczywistości szczególnie. Krzyk mordowanego poczucia estetyki zagłuszany jest głośno wypowiadanymi zaklęciami „A kysz, zgiń przepadnij“ i silnym zaciśnięciem powiek. A po co? Czy nie lepiej unieść twarz i spojrzeć złu prosto w gębę? Może przy tej okazji umocni się nasza fanatyczna wiara w piękniejsze jutro?

Licheń. Styl stylów. Perła w koronie cierniowej tego kraju. Nasz krzyż – nieśmy go wspólnie, skoro na to pozwoliliśmy. To miejsce prezentuje się niczym polskie Santiago de Compostella – cel wędrówek wierzącego ludu, adresat licznych blankietów przelewowych nadawanych w okienku Poczty Polskiej, kres spokojnej wegetacji fortun emeryckich, które tutaj zaczynają nowe życie (wyrzućcie z siebie zawiść wszyscy, których spadkodawcy uszczęśliwili miedzianą tabliczką wmurowną w ściany kościoła - tak jak my dzisiaj pamiętamy o Potockich, Branickich, Zamoyskich…… tak i pamięć przyszłości będzie należała do Kowalskich, Nowaków i Wiśniewskich).

Budynek kościoła oddany do użytku w 2004 roku powala swym ogromem – gigantomania katolicyzmu znalazła tu swoje wcielenie. To wyraźny manifest potęgi polskiego Kościoła - złoto i marmury, kryształy i srebro…. Nawet malarstwo jest tu fałszywe – szaleńczo kolorowe, nowoczesno-zachowawcze, doprawione szczyptą surrealizmu przywołuje obecność mistrza Matejki dosłownie lub tylko w przenośni.


Ikonografia wystroju potwierdza, iż nie tylko jesteśmy narodem krzewicieli i obrońców wiary (do czego próbuje się nas przekonać już od stuleci) ale, gdy by ktokolwiek miał wątpliwości, bez Polaków europejska kultura nie miałaby prawa istnieć.
Klasycystyczna bryła bazyliki niczym świadek wieków, upstrzona jest romańskimi plecionkami zdobiącymi drewniane ławy, gotyckimi sklepieniami, barokowymi organami, dziewiętnastowiecznym malarstwem, secesyjnymi witrażami, współczesnymi skarbonkami na ofiarę… Elementy narodowo-patriotycznego etosu zawładnęły umysłami projektantów w takim stopniu, że zatracili się w zapożyczeniach stylowych i wykorzystali również wzornictwo preferowane w III Rzeszy. Architekt zaszafował tu jakim iś kosmicznie symbolicznymi ilościami okien, drzwi, schodów, miar oraz cytatami z Bogurodzicy na ścianach…

I co dziwniejsze, w jakiś cudowny sposób wszystko to uzupełnia się wzajemnie i wydaje się w zasadzie tak naturalne w tym miejscu. I tylko czegoś tu brak, coś wierci w głowie, jakaś myśl się kołacze, że jednak nie, nie tak miało być, że te sreberka jednak trochę za srebrne, a kolumienki za smukłe, za kolorowe witraże, za sztywne skrzydła aniołów… Przestrzeń tego miejsca jest pusta, ma mniej napięć niż hol główny dworca PKP, nie pozwala na odrobinę wyobraźni…

Tuż obok podrabianego przepychu i starego, skro mnego kościółka, który dotychczas pełnił główną rolę, znajduje się dziw nad dziwami – park rozrywki - niewielka góra betonu imitująca Golgotę. Z wmurowanych tabliczek wotywnych można wnioskować, że to cudo powstało w 1980 roku. Dzisiaj pełni funkcję raczej atrakcji turystycznej (trudno nazwać to miejscem kultu, skoro rodzinne wycieczki wdrapujące się na górę raczej unikają sakralnych tematów rozmowy) i świadectwa minionego czasu. W zasadzie trudno opisać wrażenie jakie wywołuje wspinaczka na sam szczyt. Ściany zamarkowane łupanymi kamieniami przeplatanymi kolorowymi odpadami z huty szkła przywołują na myśl popularny w latach 80-tych sposób ozdabiania szklanym tłuczniem ścian domów. Po drodze pojawiają się „groty“ z poszczególnymi stacjami drogi krzyżowej przedstawionymi przy pomocy nadnaturalnej wielkości figur z kolorowanego olejnicą betonu, w przyciemnionych zakamarkach wyrastają sztuczne kwiaty, a narodowo-religijne sentencje powalają na kolana…
Każdemu, kto wątpi w siłę wyobraźni i moc estetyzacji spojrzenia ludu bożego polecam rzut oka na enfant terrible licheńskiego sanktuarium. Naprawdę warto…